poniedziałek, 30 stycznia 2017
Cinema Post Cast: Inicjatywa Alternatywny Top 100
Kolejny odcinek Cinema Post Castu, tym razem dotyczący inicjatywy Alternatywny Top 100. Jest to miejsce na filmwebie, gdzie grupa zapaleńców stworzyła ranking filmowy zupełnie różny od tego który prezentuje ten portal oficjalnie. Z czasem przerodziliśmy się w społeczność, a inicjatywa przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Dlaczego? O tym opowie Garret, PiQ, ja oraz nasz specjalny gość, obecny twórca i szef Alternatywnego, Krysiron.
POBIERZ
sobota, 28 stycznia 2017
Ja, Olga Hepnarova (recenzja)
Jeśli wejść na Wikipedię i przeszukać katalog "masowi mordercy" trafimy na tylko jedną kobietę. Olga Hepnarova spełniła swoje zamierzenia, jej czyn zapamiętano. W 1973 roku wjechała ciężarówką w 20 osób stojących na przystanku, zabijając 8 i raniąc pozostałe 12. Do dziś mówi się o niej jako o czarnej karcie historii Czechosłowacji. Jakkolwiek nie zabrzmi to upiornie, taka postać w pełni zasłużyła na swój władny film, już przez sam wzgląd na to jak ustosunkowała się do popełnionej zbrodni. Była to prywatna krucjata przeciw społeczeństwu, które jej zdaniem, traktowało ją podle.
Wbrew moim oczekiwaniom, tą historię poznamy od początku. Myślałem iż mord będzie punktem wyjścia, a reszta retrospekcją. Tak się nie stało. Olgę przedstawia nam się jako apatyczną nastolatkę, w wiecznym konflikcie z rodziną, marzącą o ucieczce z domu. Jest słaba, poniewierana, a jednocześnie już we własnym pamiętniku deklaruje niechęć względem otoczenia. W przeciwieństwie do głoszonej nienawiści natychmiast lgnie do każdej osoby która okaże jej zrozumienie. Jest głodna uwagi, głodna miłości, a jej żądza destrukcji często zdaje się pozą. Czemu więc ta historia kończy się tak tragicznie? Trudno to wyczytać z dzieła, które obrało sobie za cel raczej wyliczanie cech prawdziwej Hepnarowej, niż uporządkowanie ich w logiczną całość. Przez to trudno będzie widzowi znaleźć celną odpowiedź, czy bohaterka jest mitomanką kreującą się na "chłopca do bicia" czy też autentycznie stłamszoną istotą popchniętą do szaleństwa.
Niewątpliwym plusem świadomości jak to się skończy są wszystkie ujęcia sprzed kabiny pojazdów które prowadzi Olga. Za każdym razem gdy widziałem bohaterkę za szybą przechodziły mnie ciarki i pytałem się "czy to teraz nastąpi masakra". Twórcy wymyślnie zapowiadali zakończenie takimi kadrami. Jednocześnie jak to Czesi, pozwolili sobie na kilka krzywych uśmieszków. Jednak przez większość filmu czułem niestety że starają się mnie zdezorientować. Wprowadzają tutaj mnóstwo niepotrzebnego naturalizmu, lubią zatajać przed nami istotne wydarzenia, czasami kadrują puste pomieszczenia. Do tego niektóre sceny nie mają swojego uzasadnienia, jak choćby pobicie Olgi w internacie.
Doceniam ten obraz. Ma swoje momenty, rewelacyjny dubbing (Michalina Olszańska jak się okazuje nie zna czeskiego), a im bliżej końca tym staje się ciekawszy, bo wreszcie wchodzi w regularny dialog z bohaterką (dosłownie i w przenośni). Niestety w ogólnym rozrachunku wypada średnio.
poniedziałek, 23 stycznia 2017
Cinema Post Cast: Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie
Podcast o filmie "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie". Razem z Grześkiem (PiQ) staramy się zrecenzować dzieło, spowiadamy się z naszych kłamstw i raz po raz przywołujemy Garreta by częściej z nami rozmawiał :)
Od siebie dodam że bardzo miło mi się ten epizod nagrywało, bo mogłem tu prócz filmu powiedzieć coś o sobie. Nawet tak się rozpędzałem w kolejnych wywodach, że później przy odsłuchu konieczne były częste cięcia materiału. Nie dlatego że chciałem coś ukryć (co to to nie!) ale dlatego iż czasami zupełnie mordowałem składnie, bądź mówiłem nieczytelnie. Mam nadzieję że to jest wybaczalne. Względem jednego istotnego błędu musiałem dograć erratę. Mimo tego, mam nadzieję że będzie wam się tego słuchało dobrze, a filmem was zainteresujemy.
środa, 18 stycznia 2017
Podsumowanie 2016, czyli kino jeszcze mi się nie znudziło
Nie liczcie na standardowe podsumowanie roku. Nie zamierzam tutaj
pozycjonować czegokolwiek... Jest to raczej kolejny wpis "pamiętnikowy"
starający się uwiecznić mój stosunek do kina w określonym okresie mojego
życia. W tym wypadku właśnie w 2016 roku.
W 2015 przedawkowałem filmy. Nadal oglądałem wspaniałe obrazy, a jednak nieco taśmowo, częstokroć jeden po drugim. Czasami seanse zlewały mi się w jedno. Często też sięgałem po bardzo słabe kino, świadomy iż nie będzie dobre, a mimo to zapuszczałem kolejne gniotu. Z głupich powodów. Bo skoro mam je na DVD to trzeba obejrzeć. Bo skoro mam taki kanał w telewizji to zobaczę przynajmniej kilka produkcji które grają. W końcu, bo moja średnia ocenionych na filmwebie jest za wysoka, trzeba ją kontrolować. Absurdalny powód, ale zdarzało mi się i tak. Najgorsza była jednak częstotliwość obejrzeń. Zasypywałem się średnio niema dwoma filmami dziennie. A później jeszcze wyznaczałem sobie za zadanie każdy opisać/zrecenzować/ocenić. W takiej częstotliwości było pewne iż w końcu powiem "dość". Gdzieś pod koniec roku zrozumiałem że albo poczynię kilka zmian, albo filmy staną się moim nawykiem, miast pasją.
Mijający rok przyniósł świeżość. Na nowo zainteresowałem się filmem, znajdując w tym frajdę. Wciąż robię to samo: patrzę w ekran, myślę nad tym co oglądam, później analizuję dzieło. A jednak staram się to robić za każdym razem inaczej. Zmieniam miejsca w których oglądam, staram się znajdować dyskutantów, każdemu sensowi nadaję inną atmosferę. W ten sposób nie czuję że wciąż robię to samo. A tak niestety miałem w pewnym momencie swojego życia. Tradycyjnie w mini rozdziałach wypiszę co się zmieniło na lepsze.
I. Kino
Już pisywałem gdzieś na blogu że ja uczęszczam do kina minimum raz w tygodniu. Teraz jednak zmieniła się jedna podstawowa rzecz. Ograniczyłem swoje oglądanie w domu. Oczywiście nadal zdarza mi się sięgnąć po półkę z DVD lub poszukiwać na własną rękę jakichś rarytasów. Coraz rzadziej natomiast traktuję filmy jako zapychacz czasu. Chętniej wychodzę na spacery, wybieram się na rower, sięgam po książkę lub sam coś piszę tu czy tam. Jeśli chcę odpocząć po pracy to czasami po prostu leżę i... patrzę w sufit. Nie zamęczam się wtedy filmami, bo czasami i tak na nich zasnę, bądź nie zrozumiem ich treści.
Dom stał się dla mnie miejscem gdzie oglądam filmy opcjonalnie, gdy nie mam okazji zobaczyć ich nigdzie indziej. Zaś kino stało się głównym miejscem gdzie spotykam się z X muzą. W 2016 roku widziałem na dużym ekranie 127 filmy. Co dało mi większe skupienie, pewność lepszego odbioru, zdecydowanie ciekawsze przeżycia dźwiękowe. Nie jest tak iż co 3 dni coś oglądałem. Po prostu bywałem na festiwalach, a to oznacza czasami i 5 seansów dziennie, ale zazwyczaj miałem z kim przedyskutować i tym samym utrwalić obejrzane dzieło w przerwach między. Mogłem sobie więc pozwolić by poświęcić się oglądaniu filmów bardzo intensywnie przez kilka dni, a później przez tydzień nie obejrzeć nic. Grunt iż duży ekran dawał mi poczucie wyjątkowych przeżyć, równocześnie zwiększając skupienie. Mały ekran był rutyną, ograniczyłem ją.
A skoro już przy kinie jesteśmy, to oglądanie w nim ma swoje zalety niezauważane przez większość. Seans w różnych kinach ma różny rytm, różną widownię, zupełnie inaczej można go odebrać i zupełnie inaczej przygotować. Na nocny maraton filmowy trzeba kupić kawę i zrobić kanapki, być świadomym iż publika bywa niesforna, ale jeśli to seans konkretnego uniwersum uważać również z krytycznymi opiniami, bo psychofani mają swoje uczucia. Seans w ramach dyskusyjnych klubów filmowych to tymczasem olbrzymie skupienie, szukanie szczegółów którymi moglibyśmy się podzielić z resztą widzów oraz świadomość gotowości bojowej gdy na przykład popularny film nam się nie podobał, albo głosy w dyskusji są sprzeczne z naszymi. Seans festiwalowy jest jak seminarium naukowe gdyż często poprzedza go prelekcja, materiały przygotowują nas na to co zobaczymy, a później przez cały festiwal spotykając ludzi będziemy o zobaczonych dziełach dyskutować nie raz, nie dwa. O poszczególnych rodzajach seansów jeszcze napiszę później trochę więcej. W każdym razie to szalenie fajne iż atmosfera kina i widownia dodają nowe doświadczenia do filmu. Czasami negatywne, gdyż bywają "przeszkadzalscy" na sali, ale na ogół sprawia mi frajdę obserwowanie reakcji innych, dociekanie dlaczego wyszli w połowie projekcji oraz same emocje które czuje się w powietrzu w momencie gdy napisy końcowe wędrują w górę ekranu.
Jeśli komuś się wydaje że takie chodzenie do kina bez przerwy może zrujnować człowieka zupełnie, bo weekendowe odwiedziny Multikina plus popcorn to 50 zł, to zapewniam wydaję dużo mniej. Po pierwsze, rzadko chadzam do multipleksów, a podczas seansów nie jadam, zaś jak popijam to wodę mineralną przemyconą w plecaku. Po drugie, nie wszystkie seanse kosztują tyle samo. Karnety na festiwale znacznie obniżają cenę jednego seansu, cykliczne pokazy są w promocyjnych cenach, zdarza mi się też zgarnąć darmowe wejściówki, bądź zniżki. Po trzecie i najważniejsze, ponieważ w tym roku to odkryłem, mam w pracy fundusz socjalny dofinansowujący wydarzenia kulturalne. Zwracają mi 50% każdego wypadu na koncert, do teatru, czy do kina właśnie, tuż po okazaniu faktury. Warto dopytywać u siebie w pracy, wielu też ma coś takiego, nawet o tym nie wiedząc. Mi ta opcja poszerzyła znacznie pole manewru. Wspomnę jeszcze o czymś takim jak Cinema City Unlimited. To opcja abonamentu dzięki któremu możemy chodzić do kina bez ograniczeń. Nie mam w mieście Cinema City, więc nie załapałem się na taką opcję, ale gdyby Helios ją wprowadził na pewno bym się zapisał. Przy czym nie oznaczałoby to rezygnacji z kin studyjnych, które prócz tego że grają generalnie lepsze kino, są też bardziej klimatyczne.
II. DKF
Uczęszczam na Dyskusyjne Kluby Filmowe już od dłuższego czasu. Ale w końcu nastąpił ten przełom- zacząłem się odzywać. Wcześniej rzucałem krótkie opinie, raczej słuchając co inni mają do powiedzenia. Musiało minąć trochę czasu bym się poczuł jak u siebie. Bym przyzwyczaił się do własnego głosu przez mikrofon. A gdy już się rozkręciłem obecnie czuję wręcz wstyd gdy o filmie nie mam nic do powiedzenia.
Dyskusja stała się nową formą mojego wyrażania opinii. Swobodną, dającą możliwość poprawienia czegoś co powiedziałem, przy okazji dającą również natychmiastowy odzew ze strony słuchającego. Standardowo moje opinie wyrażałem w postaci komentarzy na filmwebie. Nadal to robię, ale rzadziej. Sprawia mi to zwyczajnie mniej przyjemności, bo właśnie pozostaje bez odzewu, albo odzewem jest dość ostra reprymenda na temat mojej ortografii (doceniam zwracanie mi uwagi, ale w kulturalny sposób) lub najzwyklejszy hejting (nie chcę cytować, zresztą i tak nie zamierzam publikować tu wulgaryzmów). Bardzo się cieszę gdy się ktoś ze mną nie zgadza. Tylko na filmwebie poziom kulturalny tego niezgadzania jest nieco niższy niż w prawdziwym świecie.
Pofilmowe dyskusje pomagają mi doszlifować moją opinię, każą zwrócić uwagę na coś nowego, czasami nawet zmieniam po nich zupełnie zdanie. Uczę się też liczyć z innymi. Myślę co mówię. Uczestnictwo w DKFach bardzo odświeżyło moje spojrzenie na kino. Teraz już nawet instynktownie po seansie szukam na sali znajomych twarzy by tylko do nich podejść i wymienić się przemyśleniami.
III. Festiwale Filmowe
Jeżdżę na nie coraz częściej i cieszy mnie to. To nie tylko okazja by obejrzeć mnóstwo nieznanych, bądź niezauważonych, filmowych pereł. To zwyczajne imprezy, dające możliwość odpoczynku. Dzięki podróży na taki event zmieniasz zupełnie otoczenie, poznajesz nowe miejsca, stołujesz się w nowych knajpach i poznajesz ludzi. Jak już wspominałem przy okazji mojej relacji ze Zwierzyńca, festiwal filmowy jest dobrym pomysłem na spędzenie wakacji jak każdy inny.
Dla mnie wyjątkowe w festiwalach staje się powoli samo to iż niektóre z tych eventów są jedyną możliwością spotkania z filmwebowymi znajomymi. Filmweb chcąc nie chcąc ewoluował dla mnie w serwis społecznościowy, a niektóre festiwale w mini-zloty użytkowników. To całkiem fajne iż dzięki tym wydarzeniom można poznać lepiej ludzi ukrywających się dotąd za awatarami. Idzie za tym w parze również dyskusja, częstokroć o filmach tak mało znanych że dotąd wydawało się iż tylko ja je kojarzę.
Po każdym filmowym festiwalu czuję się bogatszy w wiedzę filmową. Przez prelekcje, przez spotkania z ekspertami, przez same sense lub choćby festiwalowe katalogi.
Tutaj filmy też można przedawkować. Na standardowym filmfeście da się oglądać przez tydzień 5 filmów dziennie. To przyprawia o ból głowy, a nawet ryzyko że seanse zleją nam się w jedno. Na szczęście uczę się to rozsądnie racjonować. Już nie zmuszam się na oglądanie maksymalnej liczby filmów, czuję się też zobowiązany by wyskoczyć na piwko wieczorem, a rano trochę wyspać, bo inaczej skończy się to kimaniem w kinowym fotelu i na jedno wyjdzie. Festiwale filmowe mają swój rytm i każdy posiada inny klimat. Jeśli się go jednak złapie, można poczuć się wyjątkowo. Nawet jeśli trafimy na gniota :)
IV. Nocne Maratony Filmowe
Tak się złożyło że pracuję często w nocy. Jestem świadomy iż nieprzespana nocka mnie nie zabije, a co lepsze, że w dzień też można się wyspać, kwestia przyzwyczajenia organizmu do nowego rytmu. Nie ma więc dla mnie problemu bym wyskoczył do kina na 22, a wrócił o 7 rano.
Często maratony służą mi jako możliwość powtórki serii które już znam, bądź pozwalają nadrobić w szybkim tempie coś co nadrabiałbym tygodniami. Warto zauważyć iż niektóre filmy wręcz lepiej się ogląda po kolei (np. "Hobbit") ale bez takiego eventu pewnie mało kto skusiłby się na zrobienie tego w domu. I w gruncie rzeczy są takimi mini-festiwalami, bo to w końcu też oglądanie na dużym ekranie z niewielkimi przerwami, tyle że kina wybitnie niefestiwalowego. Maratony to rzecz organizowana bowiem zazwyczaj przez multipleksy, częstokroć poświęcona kinu mainstreamowemu.
Mam słabość do maratonów horroru. A to też ciężki orzech do zgryzienia. Kino grozy świetnie smakuje na wielkim ekranie, pozwala zagęścić atmosferę, może nawet czasami łapię się na jakiegoś jumpscare'a, mimo że zazwyczaj one na mnie nie działają. Problem w tym że tego typu maraton oznacza salę pełną młodzieży, która chciała sobie zanocować poza domem, czasami upić i pogadać. I robią to... W sali kinowej. Nigdzie nie znajdziecie takiej ilości niekulturalnych, rozwrzeszczanych osobników jak na maratonie horrorów. Raz nawet poszedłem na maraton mając w planie przespać jeden film (który oglądałem wcześniej dwa razy), a nie dało rady bo dziewczyny za mną non stop trajkotały. Na tych seansach uczę się podzielności uwagi, jestem w tym już perfekcyjny, ale polecam je anielsko cierpliwym osobom. Całe szczęście często widownia gdzieś na trzecim filmie albo się poddaje albo usypia i 3/4 sali zamiera bądź pustoszeje. Tym lepiej bo statystycznie to właśnie na koniec dają najciekawsze filmy.
V. Na trzeźwo nie warto.
Tytuł rozdziału nawiązuje do bloga mojego kolegi, na którego warto zajrzeć. Sednem jest jednak istotny fakt iż nie zrezygnowałem z oglądania czego popadnie. Nadal lubię b-klasowe kino, czasami mam ochotę obejrzeć gniota tylko i wyłącznie przez wzgląd na tytuł, obsadę, pomysł fabularny itd. Tyle że gnioty są męczące, a oglądanie ich taśmowo wręcz wykańcza. Dlatego jeśli spodziewam się że zobaczę nieco gorszy film, nie przygotowuję się do niego jak do każdego seansu. Nie czuję potrzeby skupienia, nie analizuję przesadnie treści. Siadam sobie na kanapie, otwieram piwko i powoli sączę oglądając. A w zależności od tego jak jest zły, sięgam po kolejne. Nie robię tak w kinie. Ten obyczaj obejmuje tylko seanse domowe. Dzięki temu jednak na luzie mogę się cieszyć z filmu jaki w normalnych okolicznościach zachwiałby moją wiarą w X muzę.
Kiedyś oglądanie to był wręcz rytuał i nadal niejako tak jest. Nie zasiadam do ważnych dzieł na głodnego, nie przerywam ich sobie, oglądam wyłącznie wypoczęty. Nauczyłem się jedynie iż nie wszystko trzeba tak traktować. Jeśli coś mnie nie interesuje, wyłączam to, albo dzielę na korzystne raty. Czasami niektóre filmy traktuję jako "usypiacz", ryzykując jednak że wcale na nich nie zasnę gdy okażą się interesujące. Są chwile gdy piwo jest ważniejsze od samego filmu. Jeżeli kupię butelkę jakiegoś lepszego browaru to skupiam się na doznaniach smakowych, a w tle coś tam sobie leci na ekranie. Zacząłem szanować swój czas.
VI. Serwisy VOD.
Kolejną rzeczą którą się torturowałem było składowanie filmów. Na półkach, na dysku, na płytach, na pendrive'ach. I tak sobie to upychałem i później czułem potrzebę obejrzenia czegoś co mi zalega, żeby tylko tego było mniej. Czasami zmuszałem się żeby obejrzeć "Władcę lalek 7", albo jakieś marniutkie spaghetti westerny, żeby móc je w spokoju wywalić z dysku, po czym zaraz zastępowałem je kolejnymi filmami. Z pomocą przyszły mi serwisy VOD. Zdałem sobie sprawę że jak coś chcę zobaczyć, to po prostu wchodzę na stronę i wybieram to na co mam humor. Niby oczywiste, ale ja miałem okropne przyzwyczajenie z czasów gdy jeszcze nie było wielu serwisów z filmami online, a na youtube filmy wyglądały niespecjalnie jakościowo. Wreszcie się pozbyłem tego nawyku, bo jeszcze dwa lata temu nieraz godzinę spędzałem między folderami na dysku zanim zdecydowałem się co chcę zobaczyć spośród filmów których tak na prawdę oglądać nie chcę. I żeby nie było, ja wciąż mam zamiar obejrzeć wszystkie spaghetti westerny jakie powstały. Tylko muszę mieć na to odpowiedni humor. Dziś wieczorem na przykład mam ochotę zobaczyć jakiś spokojny film z lat 60. Wchodzę więc na któryś z serwisów VOD jakie mam i szukam. Kiedyś wszedłbym na swój dysk, zobaczył dziesiątki folderów z nieobejrzanymi filmami zastanawiając się co obejrzeć żeby móc to bez żalu wywalić. Bez sensu, wiem.
Jestem już od dwóch lat użytkownikiem Mubi. Niby mają mniejszy wybór niż moja półka z DVD, ale za to nigdy nie wiem co wrzucą następnego dnia, więc często jestem na tyle zaskoczony że oglądam kolejne rzeczy z zaciekawieniem. Przez prawie pół roku miałem Netflixa, teraz planuję wykupić abonament na Filmboxie (tylko niech ogarną formy płatności, bo nie lubię gdy się mnie ogranicza), a zdarza mi się po prostu znaleźć jakąś aplikację na telewizor, nawet nie pamiętam czasami nazwy kanału i oglądać co mają w katalogu. Kiedyś znalazłem kanał z filmami noir którym skończyła się licencja. Obejrzałem ze 3, a później już nie miałem ochoty na ten gatunek i zwyczajnie przeniosłem się gdzieś indziej. Sednem jest jednak że mogę obejrzeć natychmiast to co chcę zobaczyć. Bez dłuższego głowienia się co wybrać.
Dużą zaletą serwisów VOD jest też jakość. Kupiłem sobie rok temu nowy telewizor. I gdy już nie patrzę w mały ekranik zauważam jak biednie wyglądają pirackie filmy, a nawet niektóre legalne wydawnictwa DVD. Na Netflixie tymczasem mam HD, dobry dźwięk i bez konieczności płacenia 30-60 zł za jeden tytuł na Blu Ray'u. Teraz jestem wręcz przyzwyczajony że jak widzę na ekranie wielkie piksele to natychmiast wyłączam film. Jakość zaczęła się liczyć i to jest fajne, Wyjątek robię, z sentymentu, dla VHS oraz zarżniętych kopi wyświetlanych w kinach.
Z dumą mogę też powiedzieć że coraz częściej wybieram legalne źródła oglądania filmów. Nie tylko dlatego że one są zwyczajnie lepsze jakościowo, ale też coraz bardziej doceniam trud dystrybutorów. Zwłaszcza jeśli ryzykują swoje pieniądze wypuszczając niszowe kino. Tym chętniej jestem w stanie zapłacić smsem nawet za pojedynczy film na VOD. Owszem, nadal czasami "kombinuję" jeśli chcę zobaczyć dzieła "nie do zdobycia", ale coraz mniej takich tytułów jest. Jeśli nawet nie są dostępne w Polsce, zawsze można poszukać poza granicami.
W tych sześciu rozdziałach ująłem coś niezrozumiałego dla większości. Rozwodzę się przecież na temat tego "jak oglądać filmy?". Tylko że gdy oglądasz dużo, odpowiedź nie jest już tak oczywista jak "siadasz i patrzysz". Po 4500 filmach człowiek ma prawo być zmęczony, rzucić w cholerę te swoje pasje, wywalić telewizor przez okno i roztłuc młotkiem odtwarzacz. Dlatego konieczne są odwyki albo zmiany. Teraz idę coraz bardziej w stronę festiwali, mam nadzieję częściej przemieszczać się by obejrzeć jakiś film, a przy okazji pozwiedzać. W każdym razie staram się żeby coś się działo. Widzę nawet możliwości: pojawiają się pomysły organizacji własnych seansów wśród znajomych albo czasami myślę czy by nie odwiedzić jakiegoś zagranicznego festiwalu. Cieszę się że z każdą opcją, pojawiają się nowe. Może kiedyś stworzę kontynuację tego tekstu tylko z większą ilością rozdziałów i 2017 w tytule.
W 2015 przedawkowałem filmy. Nadal oglądałem wspaniałe obrazy, a jednak nieco taśmowo, częstokroć jeden po drugim. Czasami seanse zlewały mi się w jedno. Często też sięgałem po bardzo słabe kino, świadomy iż nie będzie dobre, a mimo to zapuszczałem kolejne gniotu. Z głupich powodów. Bo skoro mam je na DVD to trzeba obejrzeć. Bo skoro mam taki kanał w telewizji to zobaczę przynajmniej kilka produkcji które grają. W końcu, bo moja średnia ocenionych na filmwebie jest za wysoka, trzeba ją kontrolować. Absurdalny powód, ale zdarzało mi się i tak. Najgorsza była jednak częstotliwość obejrzeń. Zasypywałem się średnio niema dwoma filmami dziennie. A później jeszcze wyznaczałem sobie za zadanie każdy opisać/zrecenzować/ocenić. W takiej częstotliwości było pewne iż w końcu powiem "dość". Gdzieś pod koniec roku zrozumiałem że albo poczynię kilka zmian, albo filmy staną się moim nawykiem, miast pasją.
Mijający rok przyniósł świeżość. Na nowo zainteresowałem się filmem, znajdując w tym frajdę. Wciąż robię to samo: patrzę w ekran, myślę nad tym co oglądam, później analizuję dzieło. A jednak staram się to robić za każdym razem inaczej. Zmieniam miejsca w których oglądam, staram się znajdować dyskutantów, każdemu sensowi nadaję inną atmosferę. W ten sposób nie czuję że wciąż robię to samo. A tak niestety miałem w pewnym momencie swojego życia. Tradycyjnie w mini rozdziałach wypiszę co się zmieniło na lepsze.
I. Kino
Już pisywałem gdzieś na blogu że ja uczęszczam do kina minimum raz w tygodniu. Teraz jednak zmieniła się jedna podstawowa rzecz. Ograniczyłem swoje oglądanie w domu. Oczywiście nadal zdarza mi się sięgnąć po półkę z DVD lub poszukiwać na własną rękę jakichś rarytasów. Coraz rzadziej natomiast traktuję filmy jako zapychacz czasu. Chętniej wychodzę na spacery, wybieram się na rower, sięgam po książkę lub sam coś piszę tu czy tam. Jeśli chcę odpocząć po pracy to czasami po prostu leżę i... patrzę w sufit. Nie zamęczam się wtedy filmami, bo czasami i tak na nich zasnę, bądź nie zrozumiem ich treści.
Dom stał się dla mnie miejscem gdzie oglądam filmy opcjonalnie, gdy nie mam okazji zobaczyć ich nigdzie indziej. Zaś kino stało się głównym miejscem gdzie spotykam się z X muzą. W 2016 roku widziałem na dużym ekranie 127 filmy. Co dało mi większe skupienie, pewność lepszego odbioru, zdecydowanie ciekawsze przeżycia dźwiękowe. Nie jest tak iż co 3 dni coś oglądałem. Po prostu bywałem na festiwalach, a to oznacza czasami i 5 seansów dziennie, ale zazwyczaj miałem z kim przedyskutować i tym samym utrwalić obejrzane dzieło w przerwach między. Mogłem sobie więc pozwolić by poświęcić się oglądaniu filmów bardzo intensywnie przez kilka dni, a później przez tydzień nie obejrzeć nic. Grunt iż duży ekran dawał mi poczucie wyjątkowych przeżyć, równocześnie zwiększając skupienie. Mały ekran był rutyną, ograniczyłem ją.
A skoro już przy kinie jesteśmy, to oglądanie w nim ma swoje zalety niezauważane przez większość. Seans w różnych kinach ma różny rytm, różną widownię, zupełnie inaczej można go odebrać i zupełnie inaczej przygotować. Na nocny maraton filmowy trzeba kupić kawę i zrobić kanapki, być świadomym iż publika bywa niesforna, ale jeśli to seans konkretnego uniwersum uważać również z krytycznymi opiniami, bo psychofani mają swoje uczucia. Seans w ramach dyskusyjnych klubów filmowych to tymczasem olbrzymie skupienie, szukanie szczegółów którymi moglibyśmy się podzielić z resztą widzów oraz świadomość gotowości bojowej gdy na przykład popularny film nam się nie podobał, albo głosy w dyskusji są sprzeczne z naszymi. Seans festiwalowy jest jak seminarium naukowe gdyż często poprzedza go prelekcja, materiały przygotowują nas na to co zobaczymy, a później przez cały festiwal spotykając ludzi będziemy o zobaczonych dziełach dyskutować nie raz, nie dwa. O poszczególnych rodzajach seansów jeszcze napiszę później trochę więcej. W każdym razie to szalenie fajne iż atmosfera kina i widownia dodają nowe doświadczenia do filmu. Czasami negatywne, gdyż bywają "przeszkadzalscy" na sali, ale na ogół sprawia mi frajdę obserwowanie reakcji innych, dociekanie dlaczego wyszli w połowie projekcji oraz same emocje które czuje się w powietrzu w momencie gdy napisy końcowe wędrują w górę ekranu.
Jeśli komuś się wydaje że takie chodzenie do kina bez przerwy może zrujnować człowieka zupełnie, bo weekendowe odwiedziny Multikina plus popcorn to 50 zł, to zapewniam wydaję dużo mniej. Po pierwsze, rzadko chadzam do multipleksów, a podczas seansów nie jadam, zaś jak popijam to wodę mineralną przemyconą w plecaku. Po drugie, nie wszystkie seanse kosztują tyle samo. Karnety na festiwale znacznie obniżają cenę jednego seansu, cykliczne pokazy są w promocyjnych cenach, zdarza mi się też zgarnąć darmowe wejściówki, bądź zniżki. Po trzecie i najważniejsze, ponieważ w tym roku to odkryłem, mam w pracy fundusz socjalny dofinansowujący wydarzenia kulturalne. Zwracają mi 50% każdego wypadu na koncert, do teatru, czy do kina właśnie, tuż po okazaniu faktury. Warto dopytywać u siebie w pracy, wielu też ma coś takiego, nawet o tym nie wiedząc. Mi ta opcja poszerzyła znacznie pole manewru. Wspomnę jeszcze o czymś takim jak Cinema City Unlimited. To opcja abonamentu dzięki któremu możemy chodzić do kina bez ograniczeń. Nie mam w mieście Cinema City, więc nie załapałem się na taką opcję, ale gdyby Helios ją wprowadził na pewno bym się zapisał. Przy czym nie oznaczałoby to rezygnacji z kin studyjnych, które prócz tego że grają generalnie lepsze kino, są też bardziej klimatyczne.
II. DKF
Uczęszczam na Dyskusyjne Kluby Filmowe już od dłuższego czasu. Ale w końcu nastąpił ten przełom- zacząłem się odzywać. Wcześniej rzucałem krótkie opinie, raczej słuchając co inni mają do powiedzenia. Musiało minąć trochę czasu bym się poczuł jak u siebie. Bym przyzwyczaił się do własnego głosu przez mikrofon. A gdy już się rozkręciłem obecnie czuję wręcz wstyd gdy o filmie nie mam nic do powiedzenia.
Dyskusja stała się nową formą mojego wyrażania opinii. Swobodną, dającą możliwość poprawienia czegoś co powiedziałem, przy okazji dającą również natychmiastowy odzew ze strony słuchającego. Standardowo moje opinie wyrażałem w postaci komentarzy na filmwebie. Nadal to robię, ale rzadziej. Sprawia mi to zwyczajnie mniej przyjemności, bo właśnie pozostaje bez odzewu, albo odzewem jest dość ostra reprymenda na temat mojej ortografii (doceniam zwracanie mi uwagi, ale w kulturalny sposób) lub najzwyklejszy hejting (nie chcę cytować, zresztą i tak nie zamierzam publikować tu wulgaryzmów). Bardzo się cieszę gdy się ktoś ze mną nie zgadza. Tylko na filmwebie poziom kulturalny tego niezgadzania jest nieco niższy niż w prawdziwym świecie.
Pofilmowe dyskusje pomagają mi doszlifować moją opinię, każą zwrócić uwagę na coś nowego, czasami nawet zmieniam po nich zupełnie zdanie. Uczę się też liczyć z innymi. Myślę co mówię. Uczestnictwo w DKFach bardzo odświeżyło moje spojrzenie na kino. Teraz już nawet instynktownie po seansie szukam na sali znajomych twarzy by tylko do nich podejść i wymienić się przemyśleniami.
III. Festiwale Filmowe
Jeżdżę na nie coraz częściej i cieszy mnie to. To nie tylko okazja by obejrzeć mnóstwo nieznanych, bądź niezauważonych, filmowych pereł. To zwyczajne imprezy, dające możliwość odpoczynku. Dzięki podróży na taki event zmieniasz zupełnie otoczenie, poznajesz nowe miejsca, stołujesz się w nowych knajpach i poznajesz ludzi. Jak już wspominałem przy okazji mojej relacji ze Zwierzyńca, festiwal filmowy jest dobrym pomysłem na spędzenie wakacji jak każdy inny.
Dla mnie wyjątkowe w festiwalach staje się powoli samo to iż niektóre z tych eventów są jedyną możliwością spotkania z filmwebowymi znajomymi. Filmweb chcąc nie chcąc ewoluował dla mnie w serwis społecznościowy, a niektóre festiwale w mini-zloty użytkowników. To całkiem fajne iż dzięki tym wydarzeniom można poznać lepiej ludzi ukrywających się dotąd za awatarami. Idzie za tym w parze również dyskusja, częstokroć o filmach tak mało znanych że dotąd wydawało się iż tylko ja je kojarzę.
Po każdym filmowym festiwalu czuję się bogatszy w wiedzę filmową. Przez prelekcje, przez spotkania z ekspertami, przez same sense lub choćby festiwalowe katalogi.
Tutaj filmy też można przedawkować. Na standardowym filmfeście da się oglądać przez tydzień 5 filmów dziennie. To przyprawia o ból głowy, a nawet ryzyko że seanse zleją nam się w jedno. Na szczęście uczę się to rozsądnie racjonować. Już nie zmuszam się na oglądanie maksymalnej liczby filmów, czuję się też zobowiązany by wyskoczyć na piwko wieczorem, a rano trochę wyspać, bo inaczej skończy się to kimaniem w kinowym fotelu i na jedno wyjdzie. Festiwale filmowe mają swój rytm i każdy posiada inny klimat. Jeśli się go jednak złapie, można poczuć się wyjątkowo. Nawet jeśli trafimy na gniota :)
IV. Nocne Maratony Filmowe
Tak się złożyło że pracuję często w nocy. Jestem świadomy iż nieprzespana nocka mnie nie zabije, a co lepsze, że w dzień też można się wyspać, kwestia przyzwyczajenia organizmu do nowego rytmu. Nie ma więc dla mnie problemu bym wyskoczył do kina na 22, a wrócił o 7 rano.
Często maratony służą mi jako możliwość powtórki serii które już znam, bądź pozwalają nadrobić w szybkim tempie coś co nadrabiałbym tygodniami. Warto zauważyć iż niektóre filmy wręcz lepiej się ogląda po kolei (np. "Hobbit") ale bez takiego eventu pewnie mało kto skusiłby się na zrobienie tego w domu. I w gruncie rzeczy są takimi mini-festiwalami, bo to w końcu też oglądanie na dużym ekranie z niewielkimi przerwami, tyle że kina wybitnie niefestiwalowego. Maratony to rzecz organizowana bowiem zazwyczaj przez multipleksy, częstokroć poświęcona kinu mainstreamowemu.
Mam słabość do maratonów horroru. A to też ciężki orzech do zgryzienia. Kino grozy świetnie smakuje na wielkim ekranie, pozwala zagęścić atmosferę, może nawet czasami łapię się na jakiegoś jumpscare'a, mimo że zazwyczaj one na mnie nie działają. Problem w tym że tego typu maraton oznacza salę pełną młodzieży, która chciała sobie zanocować poza domem, czasami upić i pogadać. I robią to... W sali kinowej. Nigdzie nie znajdziecie takiej ilości niekulturalnych, rozwrzeszczanych osobników jak na maratonie horrorów. Raz nawet poszedłem na maraton mając w planie przespać jeden film (który oglądałem wcześniej dwa razy), a nie dało rady bo dziewczyny za mną non stop trajkotały. Na tych seansach uczę się podzielności uwagi, jestem w tym już perfekcyjny, ale polecam je anielsko cierpliwym osobom. Całe szczęście często widownia gdzieś na trzecim filmie albo się poddaje albo usypia i 3/4 sali zamiera bądź pustoszeje. Tym lepiej bo statystycznie to właśnie na koniec dają najciekawsze filmy.
V. Na trzeźwo nie warto.
Tytuł rozdziału nawiązuje do bloga mojego kolegi, na którego warto zajrzeć. Sednem jest jednak istotny fakt iż nie zrezygnowałem z oglądania czego popadnie. Nadal lubię b-klasowe kino, czasami mam ochotę obejrzeć gniota tylko i wyłącznie przez wzgląd na tytuł, obsadę, pomysł fabularny itd. Tyle że gnioty są męczące, a oglądanie ich taśmowo wręcz wykańcza. Dlatego jeśli spodziewam się że zobaczę nieco gorszy film, nie przygotowuję się do niego jak do każdego seansu. Nie czuję potrzeby skupienia, nie analizuję przesadnie treści. Siadam sobie na kanapie, otwieram piwko i powoli sączę oglądając. A w zależności od tego jak jest zły, sięgam po kolejne. Nie robię tak w kinie. Ten obyczaj obejmuje tylko seanse domowe. Dzięki temu jednak na luzie mogę się cieszyć z filmu jaki w normalnych okolicznościach zachwiałby moją wiarą w X muzę.
Kiedyś oglądanie to był wręcz rytuał i nadal niejako tak jest. Nie zasiadam do ważnych dzieł na głodnego, nie przerywam ich sobie, oglądam wyłącznie wypoczęty. Nauczyłem się jedynie iż nie wszystko trzeba tak traktować. Jeśli coś mnie nie interesuje, wyłączam to, albo dzielę na korzystne raty. Czasami niektóre filmy traktuję jako "usypiacz", ryzykując jednak że wcale na nich nie zasnę gdy okażą się interesujące. Są chwile gdy piwo jest ważniejsze od samego filmu. Jeżeli kupię butelkę jakiegoś lepszego browaru to skupiam się na doznaniach smakowych, a w tle coś tam sobie leci na ekranie. Zacząłem szanować swój czas.
VI. Serwisy VOD.
Kolejną rzeczą którą się torturowałem było składowanie filmów. Na półkach, na dysku, na płytach, na pendrive'ach. I tak sobie to upychałem i później czułem potrzebę obejrzenia czegoś co mi zalega, żeby tylko tego było mniej. Czasami zmuszałem się żeby obejrzeć "Władcę lalek 7", albo jakieś marniutkie spaghetti westerny, żeby móc je w spokoju wywalić z dysku, po czym zaraz zastępowałem je kolejnymi filmami. Z pomocą przyszły mi serwisy VOD. Zdałem sobie sprawę że jak coś chcę zobaczyć, to po prostu wchodzę na stronę i wybieram to na co mam humor. Niby oczywiste, ale ja miałem okropne przyzwyczajenie z czasów gdy jeszcze nie było wielu serwisów z filmami online, a na youtube filmy wyglądały niespecjalnie jakościowo. Wreszcie się pozbyłem tego nawyku, bo jeszcze dwa lata temu nieraz godzinę spędzałem między folderami na dysku zanim zdecydowałem się co chcę zobaczyć spośród filmów których tak na prawdę oglądać nie chcę. I żeby nie było, ja wciąż mam zamiar obejrzeć wszystkie spaghetti westerny jakie powstały. Tylko muszę mieć na to odpowiedni humor. Dziś wieczorem na przykład mam ochotę zobaczyć jakiś spokojny film z lat 60. Wchodzę więc na któryś z serwisów VOD jakie mam i szukam. Kiedyś wszedłbym na swój dysk, zobaczył dziesiątki folderów z nieobejrzanymi filmami zastanawiając się co obejrzeć żeby móc to bez żalu wywalić. Bez sensu, wiem.
Jestem już od dwóch lat użytkownikiem Mubi. Niby mają mniejszy wybór niż moja półka z DVD, ale za to nigdy nie wiem co wrzucą następnego dnia, więc często jestem na tyle zaskoczony że oglądam kolejne rzeczy z zaciekawieniem. Przez prawie pół roku miałem Netflixa, teraz planuję wykupić abonament na Filmboxie (tylko niech ogarną formy płatności, bo nie lubię gdy się mnie ogranicza), a zdarza mi się po prostu znaleźć jakąś aplikację na telewizor, nawet nie pamiętam czasami nazwy kanału i oglądać co mają w katalogu. Kiedyś znalazłem kanał z filmami noir którym skończyła się licencja. Obejrzałem ze 3, a później już nie miałem ochoty na ten gatunek i zwyczajnie przeniosłem się gdzieś indziej. Sednem jest jednak że mogę obejrzeć natychmiast to co chcę zobaczyć. Bez dłuższego głowienia się co wybrać.
Dużą zaletą serwisów VOD jest też jakość. Kupiłem sobie rok temu nowy telewizor. I gdy już nie patrzę w mały ekranik zauważam jak biednie wyglądają pirackie filmy, a nawet niektóre legalne wydawnictwa DVD. Na Netflixie tymczasem mam HD, dobry dźwięk i bez konieczności płacenia 30-60 zł za jeden tytuł na Blu Ray'u. Teraz jestem wręcz przyzwyczajony że jak widzę na ekranie wielkie piksele to natychmiast wyłączam film. Jakość zaczęła się liczyć i to jest fajne, Wyjątek robię, z sentymentu, dla VHS oraz zarżniętych kopi wyświetlanych w kinach.
Z dumą mogę też powiedzieć że coraz częściej wybieram legalne źródła oglądania filmów. Nie tylko dlatego że one są zwyczajnie lepsze jakościowo, ale też coraz bardziej doceniam trud dystrybutorów. Zwłaszcza jeśli ryzykują swoje pieniądze wypuszczając niszowe kino. Tym chętniej jestem w stanie zapłacić smsem nawet za pojedynczy film na VOD. Owszem, nadal czasami "kombinuję" jeśli chcę zobaczyć dzieła "nie do zdobycia", ale coraz mniej takich tytułów jest. Jeśli nawet nie są dostępne w Polsce, zawsze można poszukać poza granicami.
W tych sześciu rozdziałach ująłem coś niezrozumiałego dla większości. Rozwodzę się przecież na temat tego "jak oglądać filmy?". Tylko że gdy oglądasz dużo, odpowiedź nie jest już tak oczywista jak "siadasz i patrzysz". Po 4500 filmach człowiek ma prawo być zmęczony, rzucić w cholerę te swoje pasje, wywalić telewizor przez okno i roztłuc młotkiem odtwarzacz. Dlatego konieczne są odwyki albo zmiany. Teraz idę coraz bardziej w stronę festiwali, mam nadzieję częściej przemieszczać się by obejrzeć jakiś film, a przy okazji pozwiedzać. W każdym razie staram się żeby coś się działo. Widzę nawet możliwości: pojawiają się pomysły organizacji własnych seansów wśród znajomych albo czasami myślę czy by nie odwiedzić jakiegoś zagranicznego festiwalu. Cieszę się że z każdą opcją, pojawiają się nowe. Może kiedyś stworzę kontynuację tego tekstu tylko z większą ilością rozdziałów i 2017 w tytule.
niedziela, 15 stycznia 2017
Cinema Post Cast: Autopsja Jane Doe vs. Aplik@cja
Witam w moich skromnych progach. W moim pierwszym poście, na moim pierwszym blogu. Jak widać jest tutaj bardzo pusto, nie licząc kilku śmieci zamiecionych pod wykładzinę. Nie ma tu ani krzeseł, ani półek, nie macie za bardzo na czym się skupić, prócz mankamentów wynikłych z zupełnej nieświadomości jak bloga się urządza. Ale nie martwcie się, mam tu coś. Jest to mój solowy podcast.
Jak mogliście słyszeć, uczestniczę ostatnio w przedsięwzięciu Cinema Post Cast. Jest to audycja poświęcona kinu, którą współtworzą ze mną Garret Reza i Piq. Tym razem jednak zdecydowałem nagrać coś samemu. W klimatach które preferuję.
Podcast opowie o porównaniu dwóch filmów, które miały niedawno premierę w Polsce. Oba są horrorami, oba obejrzałem niedawno na Nocnym Maratonie w Heliosie. Jak wypadają? Posłuchajcie sami :)
Pobierz
Subskrybuj:
Posty (Atom)