niedziela, 21 maja 2017

Cinema Post Cast: Yasujirô Ozu (Jedyny syn 対 Smak Ryżu z zieloną herbatą)


W 27 epizodzie Cinema Post Castu mierzymy się z twórczością Yasujirô Ozu. Reżyserem legendarnym, wielokrotnie cytowanym, inspirującym wielu późniejszych autorów. Całej filmografii przyglądamy się przez prymat dwóch produkcji z różnego okresu jego działalności. Pierwszą jest "Jedyny syn" (1936), pierwszy film dźwiękowy Ozu, drugą "Smak ryżu z zieloną herbatą" (1952) obraz z najlepiej ocenianego momentu twórczości Japończyka. 

W podróż po świecie codziennych dramatów rodzinnych zapraszają was Grzegorz, czyli PiQ z blogu PiQltura oraz ja. Miłego słuchania i do następnych podcastów :)

Spis treści:
0:00 Intro
0:50 Sprawy bieżące
10:55 Yasujirô Ozu, krótko o twórczości
24:37 Jedyny syn (1936)
39:15 Smak ryżu z zieloną herbatą


czwartek, 18 maja 2017

Obcy: Przymierze (2017) (recenzja)



Zasiadając do tej recenzji z trudem byłem w stanie napisać słowa: "seria filmów o Obcym". Dlatego że ja nie bardzo wierzę że tutaj mamy do czynienia z jakimkolwiek spójnym cyklem. Owszem, kolejne epizody bazują na tym co powiedziały poprzednie: przez większość czasu mamy jedną bohaterkę, a faktów o tytułowym przeciwniku się nie ignoruje. Natomiast z tym czego nie powiedziano kolejni twórcy postępowali już dowolnie. Dlatego w każdej kolejnej części Obcy nabywał umiejętności, Ripley odkrywała w sobie nowe cechy charakteru, a klimat zmieniał się diametralnie. Gdy już historia ksenomorfa wróciła do Ridleya Scotta on podszedł do niej z podobną swobodą, trzymając się faktów, ale kręcąc coś zupełnie innego. 

Nie łudźcie się że "Obcy: Przymierze" ma w sobie coś z "8 pasażera Nostromo". Poza punktem wyjścia atmosfera jest z goła inna. Nie znajdziemy tu też wiele z "Prometeusza", może prócz filozoficznego nadęcia. Najbliższym "Przymierzu" utworem Scotta wydaje się ku mojemu zdziwieniu "Adwokat". Tam też kino gatunkowe stało się wstępem do rozważań nad człowieczeństwem, tyle że proporcja krwawej sieczki względem myślicielskich dialogów została odwrócona. W nowym "Obcym" zdecydowanie więcej jest tego pierwszego. 

Wszystko zaczyna się jak zwykle. Załoga statku, tym razem kolonizacyjnego, zostaje wybudzona z hibernacji. Powodem jest sygnał z pobliskiej planety. Lądują tam i... zaczynają ginąć. "Przymierze" w kwestii rozwoju wydarzeń jest niczym więcej jak typowym slasherem. Tylko miast mordercy z tysiącem narzędzi, mamy różne odmiany obcych zabijające na kilka sposobów. Ten pojedynek ogląda się jak czystą formalność, bez napięcia, czekając na zgony kolejnych członków załogi z których charakterystyczna wydaje się trójka, a reszta jest nam zupełnie obojętna. Jeśli mam oddać sprawiedliwość załodze "Prometeusza" to przyznaję, byli głupi, ale przynajmniej ich rozróżniałem. Tutaj mamy jedynie mięso armatnie. 

Gdzieś w środku tej opowieści następuje pauza. Bohaterowie przenoszą się do mrocznej jaskini, zasiadają przed ogniskiem i zadają pytania "kim jesteśmy, skąd pochodzimy, dokąd zmierzamy?". Wtedy przestałem zupełnie wierzyć w ten film. Zdałem sobie sprawę że sam reżyser podejmuje podobną grę, starając się na siłę skleić wszystkie elementy historii, nadać im sens, uczynić je głębokimi. Tymczasem prócz kilku formalnych zabiegów poruszone tematy są zwyczajnie "nie na miejscu", a co gorsza opierają się na tworzeniu górnolotnych kwestii, z pełną świadomością braku rozwiązania ich. 

Koniec końców "Obcy: Przymierze" to kuriozum. Film stawiający na efekciarstwo, a wyglądający często jak telewizyjna produkcja. Czerpiący pełnymi garściami z kina klasy "b", a silący się na artyzm. Świetnie zagrany, ale nie dający aktorom wyrazistych postaci. Te sprzeczności nie wytwarzają bynajmniej wyjątkowego kina, jedynie każą sobie zadać pytanie "co ja do cholery oglądam".

czwartek, 11 maja 2017

Młyn i krzyż (2011) (recenzja)


Lech Majewski tuż po realizacji "Szklanego serca" poświęcił 3 lata by nakręcić swoje kolejne, tym razem dużo bardziej epickie dzieło. "Młyn i krzyż" jest niejako adaptacją obrazu "Droga krzyżowa" Petera Bruegela. Reżyser ożywia postaci z płótna i postanawia opowiedzieć ich historię. Między nimi umieszcza samego malarza, w którego wciela się Rutger Hauer. Jest to więc jednocześnie próba ponownego odmalowania arcydzieła za pomocą nowego medium oraz gruntowny opis procesu twórczego wybitnej jednostki.

Majewski już nieraz mierzył się z kinem opartym na malarstwie i mówiąc szczerze takie właśnie obrazy udają mu się najlepiej. Jego fuzje z poezją bywają pretensjonalne, a operowe wariacje wręcz pretendują do kategorii kiczu. Jednak podbudowane malarskimi fascynacjami "Angelus" i "Ogród rozkoszy ziemskich" to jedne z ciekawszych utworów reżysera. Nieco gorzej jest z omawianym dziełem. "Młyn i krzyż" to kino bardzo afabularne, a przy tym pozbawione wewnętrznej konsekwencji. Starające się powiedzieć wiele jednocześnie, a przy tym zrealizowane technologią nie do końca opanowaną przez używających ją ludzi. CGI pomieszane z renesansowymi tłami wydaje się zwyczajnie niesmaczne. Co prawda to milowy krok w stosunku do estetyki jaką operowało "Szklane serce", bo "Młyn i krzyż" ma mnóstwo graficznych plusów, jednak niektóre efekty komputerowe zwyczajnie bolą.

Kostiumy są tutaj wykonane perfekcyjnie, a wnętrza domów prezentują się realistycznie. Niestety gorzej gdy naszym oczom ukazują się rozmaite pejzaże. Wtedy to wyraźnie zauważymy niezamierzony kontrast między użytą techniką, a tematem filmu. Sami zaś bohaterowie przechadzający się po tym "żywym obrazie" również robią wrażenie sztucznych. Zarówno recytujący nienaturalne dialogi Michael York czy posągowy ale pozbawiony dawnej charyzmy Rutger Hauer jak i wpatrzona w dal swymi zjawiskowymi oczami Charlotte Rampling. O reszcie aktorów też nie można powiedzieć wiele dobrego. Spacerują tylko po malowidle, jak zagubieni, mimo że każdemu scenariusz wytyczył określony cel.

Coś się w tym filmie jednak udało. Majewski świetnie ukazał motywacje Peter Bruegela oraz jego sposób myślenia. W tym wymiarze obraz staje się lekcją malarstwa dla początkujących. Nie ma co jednak ukrywać, ja jestem grupą docelową. "Młyn i krzyż" jest naszpikowany miłością do sztuki, skutecznie zarażając nią innych. Widać tu pasję, chęć zgłębiania, odkrywania... Jakkolwiek nie zaufamy tutaj efektom i postaciom, w sam film łatwo uwierzyć. Zwłaszcza gdy zaraz po seansie zaczniemy szukać informacji o bohaterze, odkrywając wiele ciekawostek w dziele ujętych.

Mini relacja z Festiwalu Filmów-Spotkań NieZwykłych w Sandomierzu




Udało mi się spontanicznie pojechać na festiwal. Postanowienie o wypadzie zapadło jeszcze w tym samym tygodniu w którym byłem na evencie. Starczyło czasu żeby zarezerwować seanse (niepotrzebnie, miejsca zawsze były) i benzyny żeby pokonać 100 km. Tak trafiłem na Festiwal Filmów-Spotkań NieZwykłych. 

Zacznijmy od nazwy. Wcześniej event nazywał się "Festiwal Filmów Niezwykłych". Tytuł chwytliwy przyznać trzeba, acz programy imprezy jakoś nie do końca spełniały obietnicę w nim ukrytą. Owszem, zawsze można powiedzieć iż każde dzieło jest na swój sposób wyjątkowe. Jednak gdy słyszysz "niezwykły" liczysz na coś zupełnie wychodzącego poza szablon. Tymczasem wizytówką programu były obrazy z katalogu filmów studyjnych oraz przede wszystkim polskie kino. W przypadku tego drugiego zazwyczaj zapraszano gości (aktorów, reżyserów), a twórcom których retrospektywę prezentowano nadawano tytuł "reżysera niezwykłego". W końcu nazwa ewoluowała w bardziej obrazującą to wydarzenie "Festiwal Filmów-Spotkań NieZwykłych". To już nie budzi kontrowersji, centrum hasła stali się wyjątkowi ludzie, których można spotkać podczas pokazów albo zwyczajnie w kinowej kawiarni, na mieście, na ławce. Masz szansę podejść, porozmawiać, zdobyć autograf, pewnie "selfie" też.
Impreza odbywała się w tym roku od 28 kwietnia do 3 maja. Termin wdzięczny, a same możliwości turystyczne miasta sprzyjające (setki turystów przyjeżdżają na weekend majowy). Większość imprez odbywała się w lokalnym kinie "Starówka" oraz Katolickim Domu Kultury. Oba miejsca skromne, ale klimatyczne. "Starówka" ma tą zaletę, jak zresztą wspominam w poprzednim akapicie, że jest połączona z sporą kawiarnią, można spędzić czas oczekiwania przy świetnej kawie (wyjątkowo zrezygnowałem z piwa). Jak patrzę w program, było też kilka innych miejsc spotkań, zawsze bardzo związanych z charakterem miasta. Bo trzeba wspomnieć, Sandomierz to piękne miejsce, proszące się o osobną wycieczkę. Zresztą byłem tam nie raz, nie tylko jako kinoman, ale turysta, lub zwyczajnie chcąc posiedzieć w dobrych knajpach (tych też jest bez liku). 

Moja mini-relacja jest "mini" dlatego że wpadłem zaledwie na jeden dzień. Wstałem o 4 rano 29 kwietnia (zamierzałem o 4:30, ale jeden z podcasterów wstał wcześniej i poczuł się zobowiązany mnie o tym powiadomić na messengerze). Wyjechałem o 5:00. Na miejscu byłem o 8:00, jeden postój poświęciłem na śniadanie na stacji benzynowej. Po otwarciu drzwi samochodu, szybko je zamknąłem z powrotem. Było zimno jak cholera, a ja nie nie zabrałem kurtki. Mój błąd, ale znacznie sobie ograniczyłem możliwość spacerowanie po mieście. Niczym żołnierz pod ostrzałem powoli przemieszczałem się od lokalu do lokalu by zupełnie nie zamarznąć, aż dotarłem do kina.

Wszystkie zaplanowane pokazy miałem w kinie "Starówka" więc póki co mogłem przeczekać kwietniową zimę. Pierwszym seansem był pokaz który najbardziej mnie interesował. Seans remasterowanego cyfrowo "Aniki Bobo" (1942), będącego dziełem Manoela de Oliveiry. Uwielbiam nadrabiać klasykę na dużym ekranie, a życie reżysera aż prosiło się o poznanie jego twórczości, gdy tylko dotarło do mnie że kręceniu filmów poświęcił więcej niż ktokolwiek (żył 106 lat, z czego przez 74 lata reżyserował). Niestety chyba ludzie nie dzielą za mną pasji odkrywania kina, bo o 9 rano byłem jedynym widzem. Dosłownie obejrzałem pokaz w pustej sali. Nawet wolontariusze woleli bawić się komórkami w poczekalni, niż zejść na czarno-biały, portugalski film.

Sam obraz wspominał będę przyjemnie. Opowiada historię kilkuletnich łobuziaków z ubogiej dzielnicy. Dwóch chłopców pojedynkuje się o względy lokalnej piękności. Jako że jeden z nich jest dużo bardziej "przebojowy", a przy okazji silniejszy, drugi postanawia nadrobić swoje niedostatki podstępem. Jednak sumienie nie pozwolą mu tej drogi obrać na długo. Urocza historia familijna rozgrywająca się w dziecięcym świecie, gdzie dorośli nie zaglądają zbyt często. Młodzi muszą więc sami odkrywać co znaczy być porządnym człowiekiem. Aktorzy poradzili sobie bezbłędnie. Gorsza sprawa że to jedynie prosta opowieść z morałem, trudno tu zauważyć coś prekursorskiego, a moje oczekiwania oraz status filmu coś takiego zapowiadał. Do tego nie wiem czy najważniejszą scenę filmu uznać za świadomie dezorientującą czy jedynie słabo nakręconą. Mowa o sekwencji którą zobaczymy już w czołówce, a później powróci pod koniec filmu. Zarówno bohaterowie, jak i widz nie mają pojęcia co dokładnie się w niej wydarzyło. Choć może tak miało być.

Drugi seans wypełnił już salę w dużym stopniu (warto byłoby tutaj wspomnieć że maksymalnie mieści się w niej 49 osób, więc rekord to nie jest). O 11 zaprezentowano "Żywot chruścika" a frekwencję zawdzięczamy obecności autorów filmu- reżysera Józefa Romasza i Moniki Zawadzkiej. Film jest w moim odczuciu ni mniej, ni więcej jak ładnie nakręconym filmem przyrodniczym o chruścikach (warto wygooglować, nieraz je widziałem, nie wiedziałem że tak się nazywają). Sami autorzy, przyznać trzeba, opowiedzieli o swoim dziele jako o filozoficznym przeżyciu pozwalającym zwrócić uwagę że świat ludzi koegzystuje na granicy miliona innych, dzięki czemu możemy szerzej spojrzeć na kondycję świata w ogóle. Ja w żadnym wypadku nie ironizuję, wierzę że wszystko co zawarli w swym dziele można wykopać z filmu. Jednak jest bardzo zależne od widza, gdyż znalezienie przyjemności w narracji przypominającej lekcję biologii wymaga po prostu zainteresowanie tematem. A tego w sobie niestety nie znalazłem. Coraz częściej przekonuję się że nie wszystko jest dla mnie.

Następny seans odbył się natychmiast po poprzednim. Zaprezentowano nam "Diabły, Diabły" w reżyserii Doroty Kędzierzawskiej, bohaterki tegorocznej retrospektywy, która następnego dnia miała zostać ukoronowana jako "reżyserka niezwykła". Ku memu zdziwieniu twórcy nie przybywają jak się okazuje na pokazy wszystkich swoich filmów, toteż seans odbył się bez żadnej prelekcji, ani innych wyjątkowych okoliczności. Natomiast niewątpliwie był to najlepszy obraz jaki zobaczyłem tego dnia. To historia małej miejscowości nieopodal której rozbija się obóz cyganów. Miejscowa młodzież jest zafascynowana kulturą przyjezdnych. Odwiedzając ich odkrywają nieznane dotąd rejony własnego "ja". To specyficzna historia dojrzewania, opowiedziana minimalną ilością słów, maksymalną obrazów. Starczy podkreślić iż w centrum całego filmu jest twarz aktorki, debiutującej na ekranie Justyny Ciemny. Nie zrobiła ona nigdy kariery, ale u Kędzierzawskiej pokazała jak olbrzymie spektrum emocji jest w stanie wyrazić, stając się przekaźnikiem między filmem a widzem. Świetne kino, które nie obeszło się bez pewnych uproszczeń, ale pal je licho, całokształt zachwyca.

Przed kolejnymi pokazami znalazłem czas na "drugie śniadanie", a następnie ustawiłem się w kolejce do sali kinowej na kolejny pokaz. Tym razem składał się on z 9 etiud, jeśli dobrze liczę. Rzeczona kolejka była nieco mała, jeśli wziąć pod uwagę że ten przegląd inaugurował "pokaz filmu "Smród" z udziałem Daniela Olbrychskiego". Jak się szybko okazało ulotka festiwalowa wprowadzała w błąd. Słowo "z udziałem" odnosiło się jedynie do wyświetlanego dzieła, samego aktora na seansie nie uświadczyliśmy ku mojemu zawodowi. Za to prócz wspomnianego obrazu mieliśmy okazję zobaczyć studenckie dokonania Doroty Kędzierzawskiej oraz Jana Jakuba Kolskiego, który bez zapowiedzi programowej pojawił się na pokazie, komentując w paru zdaniach wyświetlane utwory. Było to przyjemne 90 minut przed ekranem, na wyróżnienie zasługiwało "Jajko" Kędzierzawskiej, "Umieranko" Kolskiego oraz wspomniany "Smród" Artura Urbańskiego. Ten ostatni niespodziewanie okazał się czymś na kształt thrillera.

Po tym pokazie musiałem podjąć decyzję czy zostać na wykładzie o tytule "Wizerunek medialny polskich reżyserów" czy uciec do Rzeszowa i zdążyć na pokazy z cyklu Wiosna Filmów. Zostałem. I w pewnym sensie wybrałem źle. Nie śmiem wyrażać się o całej twórczości Stanisława Zawiślińskiego, prowadzącego to spotkanie, bo jej nie znam, ale sam wykład był... skromnie rzekłbym, nie najlepszy. Spodziewałem się usłyszeć tonę ciekawostek dotyczącą naszych rodzimych filmowców o tym jak się prezentują w lokalnych mediach, a także za granicą. Dostałem tymczasem podzieloną na dwie części prezentację. Pierwszą część stanowiły zdjęcia znalezione na google grafika ukazujące atrybuty takich osobowości jak Zanussi, Hoffman czy Wajda. Drugą były niepublikowane nigdzie fragmenty z planu, na których możemy zaobserwować jak pracuje Kieślowski. Wykładowca przez ponad godzinę tej prezentacji chciał nam przekazać najprostszą prawdę we wszechświecie. Że znane osoby gdy pozują do zdjęć mają nienaganny wygląd, a podczas pracy są spoceni, nieuczesani i już nie wyglądają elegancko. Nie chcę tutaj rzucać złośliwymi komentarzami, ale to żadne odkrycie iż publicznie każdy chce się prezentować ładnie, ale gdy już "świat nie patrzy" mamy gdzieś nasz wygląd. Zawiśliński opowiadał płynnie, obejrzeć niedostępne materiały to gratka, ale nic nie usprawiedliwia przeciągania banalnej puenty do rozmiaru długiej prezentacji. Na usprawiedliwienie autora dodam iż miał on spore utrudnienia, bo laptop na którym znajdowały się jego materiały był poza salą, w związku z czym ktoś inny musiał przewijać slajdy, a on sam nie nadążał za opowiadaniem. Inna sprawa że długość wyświetleń można ustawić samodzielnie w Power Poincie, więc to też niewielkie alibi.

Słowem podsumowania, "Festiwal Filmów-Spotkań NieZwykłych" to mały, kameralny event. Trudno mi go szerzej scharakteryzować, gdyż miałem do czynienia z 1/6 całości. Poznałem osobiście jednego z moich filmwebowych znajomych, ukrywającego się pod nickiem djrav77 oraz uczestniczyłem w mini spotkaniu z Janem Jakubem Kolskim, czyli miały miejsca spotkania niezwykłe. Obejrzałem kilka bardzo dobrych filmów, w tym przynajmniej jeden bardzo nietuzinkowy. Obietnica zawarta w nazwie została spełniona. A jednak pozostał niedosyt. Liczyłem na większą frekwencję, więcej prelekcji, że więcej się dowiem o szczegółach powstania obejrzanych dzieł. Na każdy festiwal przyjeżdżam także głodny wiedzy, a tej nieco zabrakło. Ale może to pozory, trudno mi ocenić. W każdym razie informuję was że takie wydarzenie jest, jeśli w następnym roku nie wiecie gdzie wybrać się na majówkę, poszukajcie szczegółów na jego temat, może to impreza dla was.

wtorek, 9 maja 2017

Mga anak ng unos (Storm Children, Book One) (2014) (recenzja)

 

Jeśli zastanawialiście się kiedyś jak mogą wyglądać dokumentalne filmy Lava Diaza, podpowiem iż bardzo podobnie do fabularnych. Statyczna kamera też "ukrywa się" w kącie i obserwuje najuboższych mieszkańców Filipin. Różnicą jest ponoć obecność scenariusza, ale i tutaj nic nie wiadomo. Tak jak nie jestem pewny na ile fabuły Diaza są improwizacją, tak nie wiem czy "Storm Children" nie zostało zaplanowane, mimo że napisy końcowe nie wspominają o skrypcie oraz pomijają kwestię reżyserii, wpierw wymieniając Diaza jako autora zdjęć.

Miejscem obserwacji jest wyspa Tacloban. W 2013 roku gdy Filipiny nawiedził tajfun Yolanda, doszło do wielkiej powodzi. Twórcy filmu wybierają się do wspomnianego zakątku by opisać życie po katastrofie. Materiał stanowią niemal wyłącznie bez dialogowe ujęcia w których widzimy obywateli pozbawionych mieszkań, pojazdy przedzierające się przez zalane ulice oraz dzieci dojrzewające w tym zniszczonym świecie. Dopiero pod koniec filmu Diaz pozwala sobie nakręcić 2 sceny przypominające regularny dokument i udziela głosu swoim bohaterom, prowadząc wywiad. Reszta to ruchome fotografie, pokazujące rozmiar tragedii.

Przyznać trzeba, zobaczymy w tym dziele wprawne oko badacza. W kolejnych ujęciach reżyser przedstawia nam niemal każdy zakątek wyspy, zawsze starając się ukazać jak najwięcej detali. Czasami nawet z pomysłem układa sceny w odpowiedniej kolejności, by to opowiadanie obrazem było w stanie nas zaskoczyć. Ot, choćby w ujęciu gdzie dzieci bawią się patykami nad mostem, a dopiero później zauważamy że tymi patykami szturchają śmieci zbierające się w korycie rzeki. To po tej scenie reżyser decyduje się już nie ukrywać przed nami syfu pokrywającego chodniki Tacloban. Zniszczenia z jakimi mamy do czynienia są ukazywane stopniowo.

Niestety, jakkolwiek doceniam przewrotne piękno sfotografowanych pejzaży, ten seans to tortura. Gdyby to była wystawa zdjęć, mielibyśmy szansę sami zdecydować którym poświęcimy najwięcej czasu. Tutaj Lav Diaz decyduje za nas, przeciągając w nieskończoność momenty które już dawno zdążyliśmy przepuścić przez umysł. "Storm Children" będę bardziej wspominał jako niecierpliwe czekanie na następny slajd, niż świetną wystawę.

niedziela, 7 maja 2017

Cinema Post Cast: Szybcy i Wściekli (seria)



To już 25 epizod Cinema Post Castu. Tym razem we dwóch, z Pikiem, rozmawiamy o serii "Szybcy i Wściekli". Okazją ku rozważaniom jest premiera 8 części cyklu. Omawiamy kolejne odsłony, a później oceniamy jak prezentuje się najnowsza. Na sam koniec zostawiam ekskluzywną interpretację filmu ;) Miłego słuchania. 

Spis Treści: 

00:00 Intro
00:25 Nissan Micra, rocznik 1998
00:53 Rozważania o całej serii 
29:30 Szybcy i wściekli 8
43:48 Strefa Spoilerowa 
53:20 Dźwięki końcowe




piątek, 5 maja 2017

Cinema Post Cast: "Ostatnia klątwa" vs. "W głąb lasu"


Specjalny odcinek podcastu CPC, poświęcony jak co miesiąc, nocnym maratonom grozy. Tym razem wybrałem się do Multikina, 21 kwietnia, na seans z filmami "Ostatnia klątwa" i "W głąb lasu". Miałem dylematy czy nie zajrzeć w tym samym czasie do Heliosa, gdyż oni również mieli wtedy maraton, ale ostatecznie Multikino miało nieco lepszy repertuar. Widziałem tylko dwa filmy na tym seansie i je wystawiam przeciwko sobie. Najkrócej jak tylko potrafię, mówię o swoich wrażeniach, starając się równocześnie oddać atmosferę wydarzenia. Zapraszam do słuchania. 

 POBIERZ


poniedziałek, 1 maja 2017

DiVinities (2006) vs. Szklane usta (2007) (recenzje)



Lech Majewski zawsze poszukiwał drogi ku połączeniu różnych dziedzin sztuki z kinem. Czasami mu się to udawało jak w "Angelusie", gdzie malarstwo Teofila Ociepki ożywało na ekranie. Innym razem zaś tworzył ledwie strawne hybrydy, jak choćby telewizyjna opera "Pokój saren" godna oglądania ze słownikiem symboli. Od momentu nakręcenia minimalistycznego "Ogrodu rozkoszy ziemskich", estetyka jaką operował reżyser stawała się coraz skromniejsza. Dotarł do momentu w którym zaczął nazywać swoje kolejne dzieła poematami wizualnymi. To miały być słówka wzniośle odróżniające jego krótkie metraże od innych. Czy ich wyjątkowość wybrzmiewa aż tak że zasłużyły na miano osobnej klasyfikacji gatunkowe? Przekonanie się gdy porównam ze sobą "DiVinities" oraz "Szklane usta" będące zbiorem utworów właśnie tak określonych przez twórcę. 

"DiVinities" nie było w rzeczywistości zaplanowanym filmem. To zbiór videoartów jakie Majewski zaprezentował gdy nowojorskie muzeum sztuki współczesnej urządziło mu wystawę. I jako takowy pokaz ta prezentacja się broni. Sam autor wspomina ją jako kolarz pomysłów noszonych przez lata.  Zrealizowane zostały jednak w pośpiechu, a niektórych przypadkach wyglądają jak spontaniczne decyzje o chwyceniu kamery i nakręceniu chwili. Jakkolwiek to ładnie nie brzmi, mamy do czynienia z filmikami których sens ma prawo znać jedynie autor. A czasami nawet wyraźnie widać że nie ma tu treści. Bo jak inaczej nazwać zapętlone fragmenty sztuk teatralnych czy wodzenie obiektywem po ulicy? Owszem, znalazły się tu bardziej zaplanowane ujęcia jak choćby pierwszy poemat, gdzie nieruchome postaci ujrzymy w ustalonych pozach, w środku leśnej głuszy. Zresztą ta scena została później powtórzona w "Szklanych ustach". Po zobaczeniu całości mam jednak wrażenie iż Majewski samo nawiązanie do malarstwa, muzyki, architektury uważa już za stworzenie dzieła. Niestety, to tak nie działa. Wyrażę się brzydko, ale połowa tych poematów to "byle co", pozbawione polotu i krzty jakiegokolwiek poczucia smaku. Nie trzeba być znawcą sztuki by to zauważyć. 

Zgoła inaczej jest ze "Szklanymi ustami". Choć to też problematyczne dzieło. Jest to obraz w podobnej stylistyce, dużo bardziej jednak zaplanowany i noszący w sobie czytelny sens. Majewski zwiastuje koniec świata, wypalenie moralne ludzkości, zmierzch wartości. Ciała kobiece, które zawsze portretował jako wizualizację piękna, teraz zdobią ilustracje pornograficznych broszur. Bohaterowie sprzedają tu duszę za pieniądze. Telewizja staje się głosem zła wcielonego. Przekaz jest, to już plus. Tyle że nieznośnie pretensjonalny, a do tego opakowany w formę wizualnie bliższą telenoweli, niźli poważnemu kinu artystycznemu. W tym wszystkim jest tylko jedna scena na blokowisku która może się podobać kolorystycznie. Cała reszta kłuje w oczy. To krytyka brzydkiego świata, przy pomocy języka kiczu. Przygarniał kocioł garnkowi rzec by się chciało. Bronią się tu na szczęście zastosowane metafory, które użyte w nieco innej scenerii gwarantowałyby dużo lepszy seans. Niestety Majewski zatracił poczucie smaku na drodze wędrowania przez krainę form których się imał przez lata. Ponoć odnalazł je w kolejnym swym dziele, "Młyn i krzyż", ale to zweryfikuję za jakiś czas. 

Jeśli mam wskazać lepsze dzieło spośród tych dwóch, to będą nim "Szklane usta". Ale głównie dlatego iż przynajmniej da się je oglądać i znaleźć kilka zalet. Tymczasem "DiVinities" wydane na DVD stanowi jedynie ciekawostkę w postaci nagrań znanego reżysera, będących znudzoną podróżą z kamerą albo testowaniem możliwości programu montażowego. Niestety wśród dodatków na krążku nie ma komentarza tłumaczącego dlaczego oba filmy wyglądają jak wyglądają, pozostaje mi mieć nadzieję że kiedyś sam będę miał okazję zapytać reżysera. Bo mimo że moja wypowiedź może być odebrana jako jadowita, jestem jego fanem. Tym bardziej uwierał ten seans.