Udało mi się spontanicznie pojechać na festiwal. Postanowienie o wypadzie zapadło jeszcze w tym samym tygodniu w którym byłem na evencie. Starczyło czasu żeby zarezerwować seanse (niepotrzebnie, miejsca zawsze były) i benzyny żeby pokonać 100 km. Tak trafiłem na Festiwal Filmów-Spotkań NieZwykłych.
Zacznijmy od nazwy. Wcześniej event nazywał się "Festiwal Filmów Niezwykłych". Tytuł chwytliwy przyznać trzeba, acz programy imprezy jakoś nie do końca spełniały obietnicę w nim ukrytą. Owszem, zawsze można powiedzieć iż każde dzieło jest na swój sposób wyjątkowe. Jednak gdy słyszysz "niezwykły" liczysz na coś zupełnie wychodzącego poza szablon. Tymczasem wizytówką programu były obrazy z katalogu filmów studyjnych oraz przede wszystkim polskie kino. W przypadku tego drugiego zazwyczaj zapraszano gości (aktorów, reżyserów), a twórcom których retrospektywę prezentowano nadawano tytuł "reżysera niezwykłego". W końcu nazwa ewoluowała w bardziej obrazującą to wydarzenie "Festiwal Filmów-Spotkań NieZwykłych". To już nie budzi kontrowersji, centrum hasła stali się wyjątkowi ludzie, których można spotkać podczas pokazów albo zwyczajnie w kinowej kawiarni, na mieście, na ławce. Masz szansę podejść, porozmawiać, zdobyć autograf, pewnie "selfie" też.
Impreza odbywała się w tym roku od 28 kwietnia do 3 maja. Termin wdzięczny, a same możliwości turystyczne miasta sprzyjające (setki turystów przyjeżdżają na weekend majowy). Większość imprez odbywała się w lokalnym kinie "Starówka" oraz Katolickim Domu Kultury. Oba miejsca skromne, ale klimatyczne. "Starówka" ma tą zaletę, jak zresztą wspominam w poprzednim akapicie, że jest połączona z sporą kawiarnią, można spędzić czas oczekiwania przy świetnej kawie (wyjątkowo zrezygnowałem z piwa). Jak patrzę w program, było też kilka innych miejsc spotkań, zawsze bardzo związanych z charakterem miasta. Bo trzeba wspomnieć, Sandomierz to piękne miejsce, proszące się o osobną wycieczkę. Zresztą byłem tam nie raz, nie tylko jako kinoman, ale turysta, lub zwyczajnie chcąc posiedzieć w dobrych knajpach (tych też jest bez liku).
Moja mini-relacja jest "mini" dlatego że wpadłem zaledwie na jeden dzień. Wstałem o 4 rano 29 kwietnia (zamierzałem o 4:30, ale jeden z podcasterów wstał wcześniej i poczuł się zobowiązany mnie o tym powiadomić na messengerze). Wyjechałem o 5:00. Na miejscu byłem o 8:00, jeden postój poświęciłem na śniadanie na stacji benzynowej. Po otwarciu drzwi samochodu, szybko je zamknąłem z powrotem. Było zimno jak cholera, a ja nie nie zabrałem kurtki. Mój błąd, ale znacznie sobie ograniczyłem możliwość spacerowanie po mieście. Niczym żołnierz pod ostrzałem powoli przemieszczałem się od lokalu do lokalu by zupełnie nie zamarznąć, aż dotarłem do kina.
Wszystkie zaplanowane pokazy miałem w kinie "Starówka" więc póki co mogłem przeczekać kwietniową zimę. Pierwszym seansem był pokaz który najbardziej mnie interesował. Seans remasterowanego cyfrowo "Aniki Bobo" (1942), będącego dziełem Manoela de Oliveiry. Uwielbiam nadrabiać klasykę na dużym ekranie, a życie reżysera aż prosiło się o poznanie jego twórczości, gdy tylko dotarło do mnie że kręceniu filmów poświęcił więcej niż ktokolwiek (żył 106 lat, z czego przez 74 lata reżyserował). Niestety chyba ludzie nie dzielą za mną pasji odkrywania kina, bo o 9 rano byłem jedynym widzem. Dosłownie obejrzałem pokaz w pustej sali. Nawet wolontariusze woleli bawić się komórkami w poczekalni, niż zejść na czarno-biały, portugalski film.
Sam obraz wspominał będę przyjemnie. Opowiada historię kilkuletnich łobuziaków z ubogiej dzielnicy. Dwóch chłopców pojedynkuje się o względy lokalnej piękności. Jako że jeden z nich jest dużo bardziej "przebojowy", a przy okazji silniejszy, drugi postanawia nadrobić swoje niedostatki podstępem. Jednak sumienie nie pozwolą mu tej drogi obrać na długo. Urocza historia familijna rozgrywająca się w dziecięcym świecie, gdzie dorośli nie zaglądają zbyt często. Młodzi muszą więc sami odkrywać co znaczy być porządnym człowiekiem. Aktorzy poradzili sobie bezbłędnie. Gorsza sprawa że to jedynie prosta opowieść z morałem, trudno tu zauważyć coś prekursorskiego, a moje oczekiwania oraz status filmu coś takiego zapowiadał. Do tego nie wiem czy najważniejszą scenę filmu uznać za świadomie dezorientującą czy jedynie słabo nakręconą. Mowa o sekwencji którą zobaczymy już w czołówce, a później powróci pod koniec filmu. Zarówno bohaterowie, jak i widz nie mają pojęcia co dokładnie się w niej wydarzyło. Choć może tak miało być.
Drugi seans wypełnił już salę w dużym stopniu (warto byłoby tutaj wspomnieć że maksymalnie mieści się w niej 49 osób, więc rekord to nie jest). O 11 zaprezentowano "Żywot chruścika" a frekwencję zawdzięczamy obecności autorów filmu- reżysera Józefa Romasza i Moniki Zawadzkiej. Film jest w moim odczuciu ni mniej, ni więcej jak ładnie nakręconym filmem przyrodniczym o chruścikach (warto wygooglować, nieraz je widziałem, nie wiedziałem że tak się nazywają). Sami autorzy, przyznać trzeba, opowiedzieli o swoim dziele jako o filozoficznym przeżyciu pozwalającym zwrócić uwagę że świat ludzi koegzystuje na granicy miliona innych, dzięki czemu możemy szerzej spojrzeć na kondycję świata w ogóle. Ja w żadnym wypadku nie ironizuję, wierzę że wszystko co zawarli w swym dziele można wykopać z filmu. Jednak jest bardzo zależne od widza, gdyż znalezienie przyjemności w narracji przypominającej lekcję biologii wymaga po prostu zainteresowanie tematem. A tego w sobie niestety nie znalazłem. Coraz częściej przekonuję się że nie wszystko jest dla mnie.
Następny seans odbył się natychmiast po poprzednim. Zaprezentowano nam "Diabły, Diabły" w reżyserii Doroty Kędzierzawskiej, bohaterki tegorocznej retrospektywy, która następnego dnia miała zostać ukoronowana jako "reżyserka niezwykła". Ku memu zdziwieniu twórcy nie przybywają jak się okazuje na pokazy wszystkich swoich filmów, toteż seans odbył się bez żadnej prelekcji, ani innych wyjątkowych okoliczności. Natomiast niewątpliwie był to najlepszy obraz jaki zobaczyłem tego dnia. To historia małej miejscowości nieopodal której rozbija się obóz cyganów. Miejscowa młodzież jest zafascynowana kulturą przyjezdnych. Odwiedzając ich odkrywają nieznane dotąd rejony własnego "ja". To specyficzna historia dojrzewania, opowiedziana minimalną ilością słów, maksymalną obrazów. Starczy podkreślić iż w centrum całego filmu jest twarz aktorki, debiutującej na ekranie Justyny Ciemny. Nie zrobiła ona nigdy kariery, ale u Kędzierzawskiej pokazała jak olbrzymie spektrum emocji jest w stanie wyrazić, stając się przekaźnikiem między filmem a widzem. Świetne kino, które nie obeszło się bez pewnych uproszczeń, ale pal je licho, całokształt zachwyca.
Przed kolejnymi pokazami znalazłem czas na "drugie śniadanie", a następnie ustawiłem się w kolejce do sali kinowej na kolejny pokaz. Tym razem składał się on z 9 etiud, jeśli dobrze liczę. Rzeczona kolejka była nieco mała, jeśli wziąć pod uwagę że ten przegląd inaugurował "pokaz filmu "Smród" z udziałem Daniela Olbrychskiego". Jak się szybko okazało ulotka festiwalowa wprowadzała w błąd. Słowo "z udziałem" odnosiło się jedynie do wyświetlanego dzieła, samego aktora na seansie nie uświadczyliśmy ku mojemu zawodowi. Za to prócz wspomnianego obrazu mieliśmy okazję zobaczyć studenckie dokonania Doroty Kędzierzawskiej oraz Jana Jakuba Kolskiego, który bez zapowiedzi programowej pojawił się na pokazie, komentując w paru zdaniach wyświetlane utwory. Było to przyjemne 90 minut przed ekranem, na wyróżnienie zasługiwało "Jajko" Kędzierzawskiej, "Umieranko" Kolskiego oraz wspomniany "Smród" Artura Urbańskiego. Ten ostatni niespodziewanie okazał się czymś na kształt thrillera.
Po tym pokazie musiałem podjąć decyzję czy zostać na wykładzie o tytule "Wizerunek medialny polskich reżyserów" czy uciec do Rzeszowa i zdążyć na pokazy z cyklu Wiosna Filmów. Zostałem. I w pewnym sensie wybrałem źle. Nie śmiem wyrażać się o całej twórczości Stanisława Zawiślińskiego, prowadzącego to spotkanie, bo jej nie znam, ale sam wykład był... skromnie rzekłbym, nie najlepszy. Spodziewałem się usłyszeć tonę ciekawostek dotyczącą naszych rodzimych filmowców o tym jak się prezentują w lokalnych mediach, a także za granicą. Dostałem tymczasem podzieloną na dwie części prezentację. Pierwszą część stanowiły zdjęcia znalezione na google grafika ukazujące atrybuty takich osobowości jak Zanussi, Hoffman czy Wajda. Drugą były niepublikowane nigdzie fragmenty z planu, na których możemy zaobserwować jak pracuje Kieślowski. Wykładowca przez ponad godzinę tej prezentacji chciał nam przekazać najprostszą prawdę we wszechświecie. Że znane osoby gdy pozują do zdjęć mają nienaganny wygląd, a podczas pracy są spoceni, nieuczesani i już nie wyglądają elegancko. Nie chcę tutaj rzucać złośliwymi komentarzami, ale to żadne odkrycie iż publicznie każdy chce się prezentować ładnie, ale gdy już "świat nie patrzy" mamy gdzieś nasz wygląd. Zawiśliński opowiadał płynnie, obejrzeć niedostępne materiały to gratka, ale nic nie usprawiedliwia przeciągania banalnej puenty do rozmiaru długiej prezentacji. Na usprawiedliwienie autora dodam iż miał on spore utrudnienia, bo laptop na którym znajdowały się jego materiały był poza salą, w związku z czym ktoś inny musiał przewijać slajdy, a on sam nie nadążał za opowiadaniem. Inna sprawa że długość wyświetleń można ustawić samodzielnie w Power Poincie, więc to też niewielkie alibi.
Słowem podsumowania, "Festiwal Filmów-Spotkań NieZwykłych" to mały, kameralny event. Trudno mi go szerzej scharakteryzować, gdyż miałem do czynienia z 1/6 całości. Poznałem osobiście jednego z moich filmwebowych znajomych, ukrywającego się pod nickiem djrav77 oraz uczestniczyłem w mini spotkaniu z Janem Jakubem Kolskim, czyli miały miejsca spotkania niezwykłe. Obejrzałem kilka bardzo dobrych filmów, w tym przynajmniej jeden bardzo nietuzinkowy. Obietnica zawarta w nazwie została spełniona. A jednak pozostał niedosyt. Liczyłem na większą frekwencję, więcej prelekcji, że więcej się dowiem o szczegółach powstania obejrzanych dzieł. Na każdy festiwal przyjeżdżam także głodny wiedzy, a tej nieco zabrakło. Ale może to pozory, trudno mi ocenić. W każdym razie informuję was że takie wydarzenie jest, jeśli w następnym roku nie wiecie gdzie wybrać się na majówkę, poszukajcie szczegółów na jego temat, może to impreza dla was.
Wszystkie zaplanowane pokazy miałem w kinie "Starówka" więc póki co mogłem przeczekać kwietniową zimę. Pierwszym seansem był pokaz który najbardziej mnie interesował. Seans remasterowanego cyfrowo "Aniki Bobo" (1942), będącego dziełem Manoela de Oliveiry. Uwielbiam nadrabiać klasykę na dużym ekranie, a życie reżysera aż prosiło się o poznanie jego twórczości, gdy tylko dotarło do mnie że kręceniu filmów poświęcił więcej niż ktokolwiek (żył 106 lat, z czego przez 74 lata reżyserował). Niestety chyba ludzie nie dzielą za mną pasji odkrywania kina, bo o 9 rano byłem jedynym widzem. Dosłownie obejrzałem pokaz w pustej sali. Nawet wolontariusze woleli bawić się komórkami w poczekalni, niż zejść na czarno-biały, portugalski film.
Sam obraz wspominał będę przyjemnie. Opowiada historię kilkuletnich łobuziaków z ubogiej dzielnicy. Dwóch chłopców pojedynkuje się o względy lokalnej piękności. Jako że jeden z nich jest dużo bardziej "przebojowy", a przy okazji silniejszy, drugi postanawia nadrobić swoje niedostatki podstępem. Jednak sumienie nie pozwolą mu tej drogi obrać na długo. Urocza historia familijna rozgrywająca się w dziecięcym świecie, gdzie dorośli nie zaglądają zbyt często. Młodzi muszą więc sami odkrywać co znaczy być porządnym człowiekiem. Aktorzy poradzili sobie bezbłędnie. Gorsza sprawa że to jedynie prosta opowieść z morałem, trudno tu zauważyć coś prekursorskiego, a moje oczekiwania oraz status filmu coś takiego zapowiadał. Do tego nie wiem czy najważniejszą scenę filmu uznać za świadomie dezorientującą czy jedynie słabo nakręconą. Mowa o sekwencji którą zobaczymy już w czołówce, a później powróci pod koniec filmu. Zarówno bohaterowie, jak i widz nie mają pojęcia co dokładnie się w niej wydarzyło. Choć może tak miało być.
Drugi seans wypełnił już salę w dużym stopniu (warto byłoby tutaj wspomnieć że maksymalnie mieści się w niej 49 osób, więc rekord to nie jest). O 11 zaprezentowano "Żywot chruścika" a frekwencję zawdzięczamy obecności autorów filmu- reżysera Józefa Romasza i Moniki Zawadzkiej. Film jest w moim odczuciu ni mniej, ni więcej jak ładnie nakręconym filmem przyrodniczym o chruścikach (warto wygooglować, nieraz je widziałem, nie wiedziałem że tak się nazywają). Sami autorzy, przyznać trzeba, opowiedzieli o swoim dziele jako o filozoficznym przeżyciu pozwalającym zwrócić uwagę że świat ludzi koegzystuje na granicy miliona innych, dzięki czemu możemy szerzej spojrzeć na kondycję świata w ogóle. Ja w żadnym wypadku nie ironizuję, wierzę że wszystko co zawarli w swym dziele można wykopać z filmu. Jednak jest bardzo zależne od widza, gdyż znalezienie przyjemności w narracji przypominającej lekcję biologii wymaga po prostu zainteresowanie tematem. A tego w sobie niestety nie znalazłem. Coraz częściej przekonuję się że nie wszystko jest dla mnie.
Następny seans odbył się natychmiast po poprzednim. Zaprezentowano nam "Diabły, Diabły" w reżyserii Doroty Kędzierzawskiej, bohaterki tegorocznej retrospektywy, która następnego dnia miała zostać ukoronowana jako "reżyserka niezwykła". Ku memu zdziwieniu twórcy nie przybywają jak się okazuje na pokazy wszystkich swoich filmów, toteż seans odbył się bez żadnej prelekcji, ani innych wyjątkowych okoliczności. Natomiast niewątpliwie był to najlepszy obraz jaki zobaczyłem tego dnia. To historia małej miejscowości nieopodal której rozbija się obóz cyganów. Miejscowa młodzież jest zafascynowana kulturą przyjezdnych. Odwiedzając ich odkrywają nieznane dotąd rejony własnego "ja". To specyficzna historia dojrzewania, opowiedziana minimalną ilością słów, maksymalną obrazów. Starczy podkreślić iż w centrum całego filmu jest twarz aktorki, debiutującej na ekranie Justyny Ciemny. Nie zrobiła ona nigdy kariery, ale u Kędzierzawskiej pokazała jak olbrzymie spektrum emocji jest w stanie wyrazić, stając się przekaźnikiem między filmem a widzem. Świetne kino, które nie obeszło się bez pewnych uproszczeń, ale pal je licho, całokształt zachwyca.
Przed kolejnymi pokazami znalazłem czas na "drugie śniadanie", a następnie ustawiłem się w kolejce do sali kinowej na kolejny pokaz. Tym razem składał się on z 9 etiud, jeśli dobrze liczę. Rzeczona kolejka była nieco mała, jeśli wziąć pod uwagę że ten przegląd inaugurował "pokaz filmu "Smród" z udziałem Daniela Olbrychskiego". Jak się szybko okazało ulotka festiwalowa wprowadzała w błąd. Słowo "z udziałem" odnosiło się jedynie do wyświetlanego dzieła, samego aktora na seansie nie uświadczyliśmy ku mojemu zawodowi. Za to prócz wspomnianego obrazu mieliśmy okazję zobaczyć studenckie dokonania Doroty Kędzierzawskiej oraz Jana Jakuba Kolskiego, który bez zapowiedzi programowej pojawił się na pokazie, komentując w paru zdaniach wyświetlane utwory. Było to przyjemne 90 minut przed ekranem, na wyróżnienie zasługiwało "Jajko" Kędzierzawskiej, "Umieranko" Kolskiego oraz wspomniany "Smród" Artura Urbańskiego. Ten ostatni niespodziewanie okazał się czymś na kształt thrillera.
Po tym pokazie musiałem podjąć decyzję czy zostać na wykładzie o tytule "Wizerunek medialny polskich reżyserów" czy uciec do Rzeszowa i zdążyć na pokazy z cyklu Wiosna Filmów. Zostałem. I w pewnym sensie wybrałem źle. Nie śmiem wyrażać się o całej twórczości Stanisława Zawiślińskiego, prowadzącego to spotkanie, bo jej nie znam, ale sam wykład był... skromnie rzekłbym, nie najlepszy. Spodziewałem się usłyszeć tonę ciekawostek dotyczącą naszych rodzimych filmowców o tym jak się prezentują w lokalnych mediach, a także za granicą. Dostałem tymczasem podzieloną na dwie części prezentację. Pierwszą część stanowiły zdjęcia znalezione na google grafika ukazujące atrybuty takich osobowości jak Zanussi, Hoffman czy Wajda. Drugą były niepublikowane nigdzie fragmenty z planu, na których możemy zaobserwować jak pracuje Kieślowski. Wykładowca przez ponad godzinę tej prezentacji chciał nam przekazać najprostszą prawdę we wszechświecie. Że znane osoby gdy pozują do zdjęć mają nienaganny wygląd, a podczas pracy są spoceni, nieuczesani i już nie wyglądają elegancko. Nie chcę tutaj rzucać złośliwymi komentarzami, ale to żadne odkrycie iż publicznie każdy chce się prezentować ładnie, ale gdy już "świat nie patrzy" mamy gdzieś nasz wygląd. Zawiśliński opowiadał płynnie, obejrzeć niedostępne materiały to gratka, ale nic nie usprawiedliwia przeciągania banalnej puenty do rozmiaru długiej prezentacji. Na usprawiedliwienie autora dodam iż miał on spore utrudnienia, bo laptop na którym znajdowały się jego materiały był poza salą, w związku z czym ktoś inny musiał przewijać slajdy, a on sam nie nadążał za opowiadaniem. Inna sprawa że długość wyświetleń można ustawić samodzielnie w Power Poincie, więc to też niewielkie alibi.
Słowem podsumowania, "Festiwal Filmów-Spotkań NieZwykłych" to mały, kameralny event. Trudno mi go szerzej scharakteryzować, gdyż miałem do czynienia z 1/6 całości. Poznałem osobiście jednego z moich filmwebowych znajomych, ukrywającego się pod nickiem djrav77 oraz uczestniczyłem w mini spotkaniu z Janem Jakubem Kolskim, czyli miały miejsca spotkania niezwykłe. Obejrzałem kilka bardzo dobrych filmów, w tym przynajmniej jeden bardzo nietuzinkowy. Obietnica zawarta w nazwie została spełniona. A jednak pozostał niedosyt. Liczyłem na większą frekwencję, więcej prelekcji, że więcej się dowiem o szczegółach powstania obejrzanych dzieł. Na każdy festiwal przyjeżdżam także głodny wiedzy, a tej nieco zabrakło. Ale może to pozory, trudno mi ocenić. W każdym razie informuję was że takie wydarzenie jest, jeśli w następnym roku nie wiecie gdzie wybrać się na majówkę, poszukajcie szczegółów na jego temat, może to impreza dla was.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz